15 lutego 2012

Znowu zawód...

Nie, nie zawód lekarza, górnika, kibola czy innego upierdliwca. Zawód uczuciowy. Kompletny i kolejny w ostatnich dwóch miesiącach...


Wiem że nie powinienem się tutaj jakoś uzewnętrzniać, w końcu sam jestem totalnym przeciwnikiem internetowego ekshibicjonizmu. Ale muszę się tym podzielić, bo leży to zbyt głęboko we mnie.


Nie wiem od czego zacząć... Może sytuacja sprzed jakichś dwóch miesięcy. Niedziela. Niby cisza, niby spokój - wszystko dokładnie tak, jak należy. Tak, jak zawsze. Jak w życiu - powoli, ale do przodu. Aż nagle... No właśnie. Wszystkie kontrolki zaczęły szaleć, samochodem zaczęło szarpać... Szybkie spojrzenie specjalisty w postaci elektryka samochodowego (na kacu, po weselu) jednoznacznie wskazało przyczynę. Alternator. Na szczęście - wymiana mnie nic nie kosztowała. Nowe szczotki, nowe pierścienie i alternator odzyskał swoją dawną sprawność. Przy okazji zmieniłem przednie światło - nie wytrzymało szaleństw alternatora.


Potem był spokój. Dość długo, bo chyba z tydzień. Może dwa. Przepaliła mi się żarówka. Ta nowa. Wycieczka na stację po komplet nowych - wziąłem dwie, bo czułem że druga również kończy swój żywot. Wymieniłem.


No i wreszcie stara, dobra Audina A3 w wersji Sportback, jeździła jak należy. Do pierwszych mrozów. Tych większych. 5-letni akumulator Bosch-a nie dał niestety rady. Któregoś ranka, po prostu nie dało się jej uruchomić. No cóż - wieczorem się podłączy pod prostownik, naładuje się - inni tak przecież robią... A więc wieczorkiem, ojciec przywiózł mi prostownik. Wyjęliśmy akumulator, już zamykamy maskę... A jak się okazuje, ten samochód ma taki ficzer, że bez akumulatora drzwi się nie zamknie. Pneumatyczny zamek. Czad. Kręcenie kluczykiem nic nie daje. Pierwsza moja myśl? Podłączyć akumulator, żeby zamknąć drzwi... Ale jak je potem otworzyć? Akumulator spowrotem pod maskę. Podłączenie samochodu na klemy, odpalenie i naładowanie akumulatora. Starczyło na jeden dzień. Musiałem kupić nowy. Niestety, za wysoki o jakieś 1,5cm. Ale maska się domyka. Działa.


No i dzisiaj. Już mam wsiadać do samochodu. Patrzę - głęboko się zakopał w śniegu... Czyżby? Gówno. Przebita opona. Ale co tam! Zapasu nie ma co prawda, ale jest przecież zestaw naprawczy - jutro się skoczy do wulkanizacji, naprawią. Biorę zestaw, kombinuję - dupa. Nie pasuje. Ewidentnie coś jest nie tak. Niemiecka instrukcja + niemieckie rysunki pokazują, że jest potrzebna jakaś przelotka. Niestety - w komplecie jej nie mam. Mam dwie części z zestawu naprawczego, nie pasujące do siebie. Pożyczyłem zapas od brata. Jutro podjadę do wulkanizacji, żeby zrobili. W bagażniku - trzy opony. Przebita, jajowata i łysa. Zobaczymy która najlepiej będzie pasować.


Zawiodłem się w tak krótkim czasie, tyle razy. Makabra po prostu.


Zapytałbym - Jak żyć?


Jak żyć?


Albo nawet - jak rzyć?


Rzyć boli, Panie. Rzyć boli.


Kto nie wie co to - zapraszam: http://www.sjp.pl/rzy%E6


Dobrej nocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz